Banana giełda
„Banana giełda” – to tytuł komentarza sprzed czterech lat napisanego przez znajomego dziennikarza w „Gazecie Wyborczej”. Razem opisywaliśmy wówczas tzw. „Aferę 100 sekund”. Tytuł oburzył ówczesnego prezesa warszawskiej giełdy Wiesława Rozłuckiego. Wobec wydarzeń z ubiegłego tygodnia na GPW aż się prosi, aby znów sięgnąć po ów „bulwersujący” tytuł.
Przypomnijmy. 4 lutego 2004 roku dwóch kolegów doprowadziło w ciągu zaledwie 100 sekund do największych w historii GPW wahań kontraktów terminowych na indeks WIG20. Jeden z nich, jako pracownik państwowego Bankowego Domu Maklerskiego (należy do PKO BP) złożył bez uprawnień dwa potężne zlecenia (najpierw sprzedaży, później kupna), które zatrzęsły parkietem. Kurs najbardziej płynnych kontraktów terminowych najpierw spadł 6,6 proc, by za chwilę poszybować do góry o 17 proc. Taka zabawa kosztowała drobnych inwestorów fortuny. Pewien inwestor z Brytyjskich Wysp Dziewiczych (jego pełnomocnikiem był kolega maklera z BDM) zbił na tym majątek – kilka milionów złotych.
– Doszło do potężnej manipulacji – mówił już dzień później w świetle jupiterów ówczesny szef Komisji Papierów Wartościowych i Giełd Jacek Socha (trzy miesiące później został ministrem skarbu). Uaktywniła się nawet Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Tymczasem wystarczyło zawiesić podejrzane zlecenia czy chociażby jeszcze tego samego dnia anulować feralne transakcje. Tak się jednak nie stało. Na głowę prezesa Rozłuckiego polała się ostra krytyka.
– Sąd potrzebuje kilku lat, aby stwierdzić manipulację, a ja miałbym o tym zdecydować w kilka godzin? A co jeśli sąd stwierdzi, że manipulacji jednak nie było – bronił wtedy swojej decyzji prezes.
Po latach trudno się z tym nie zgodzić. O ile mi wiadomo, sąd jak na razie nikogo za to potężne zamieszanie nie ukarał. Żadnego przestępstwa więc nie było, chociaż regulator, sam prokurator, drobni inwestorzy, maklerzy i dziennikarze nie mieli żadnych wątpliwości.
Obecnie aż się prosi, aby znów opatrzyć takim tytułem wydarzenia z ubiegłego tygodnia. Chodzi o cudo-fixing, podczas którego jakaś zagraniczna instytucja sztucznie zawyżyła giełdowy indeks WIG20. Obecny prezes GPW Ludwik Sobolewski zapewne by się oburzył. Bo przecież cudowny wyskok WIG20 spowodowało „zwykłe zlecenie”. To prawda. Pytanie tylko, czy powinno tak być, że jedno koszykowe zlecenie wywraca do góry nogami wycenę prestiżowego indeksu, który jest zarazem punktem odniesienia dla najbardziej płynnych instrumentów pochodnych. Co z zaufaniem do instytucji GPW ze strony drobnych inwestorów z rynku terminowego, którzy następnego dnia nie potracili fortun tylko dzięki mocnym spadkom na Zachodzie?
Giełda chwali się, że zawiesiła tego feralnego dnia na fixingu kilka spółek. Gdyby nie to, wyskok WIG20 byłby jeszcze większy. To również prawda. Ale to tylko potwierdza, że jednak można było nie dopuścić do cudo-fixingu. Wystarczyło zawiesić notowania nie kilku, a wszystkich sztucznie podpompowanych tego dnia spółek. Teraz trudno się dziwić akcjonariuszom zawieszonych spółek, którzy pomstują, że okazja sprzedaży akcji „napalonemu” inwestorowi przeszła im koło nosa. A wystarczyło mieć szczęście i być akcjonariuszem innej spółki.